Nasze projekty

Jezusofobia

Załóż się dziś ze mną. Do końca dnia powiedz komuś coś o Jezusie Chrystusie. Odważysz się? A jeśli tak, to czy przyjmiesz kolejne wyzwanie?

Reklama

 Nigdy nie ukrywałem, że gdy idzie o temperament najbliżej mi do świętego Hieronima, który cierpiał chyba na jakąś formę hypergrafii (czyli pisał, pisał, a w przerwach też pisał), a tych, którzy go zdenerwowali traktował niczym działko szybkostrzelne.

 

Pociecha, że na starość człowiek się jednak w obyciu wygładza, szlag trafia mnie więc coraz rzadziej. Ciekawe – w jakich okolicznościach. Gdy bowiem czytam, co wypisuje o naszym Kościele Kasia Wiśniewska, albo gdy słucham prześmiesznej w swym dziecinnym antyklerykalizmie posłanki Senyszyn, mam ochotę przytulić, wyjaśnić, czasem popukać się w głowę, czy zadziwić. W ciągu ostatnich kilku lat pamiętam może dwie sytuacje, w których naprawdę obudził się jednak we mnie duch przodków spod Grunwaldu i w ruch poszły dwa nagie miecze.

Reklama

 

Ostatnia miała miejsce parę dni temu, na wakacyjnym zlocie religijnej młodzieży. Przez godzinę starałem się powiedzieć kilkuset słuchaczom coś o najważniejszej Osobie i najważniejszej sprawie w moim życiu: o Jezusie i o Ewangelii. Wierzę, że wśród tych kilkuset osób było choć kilka, które wyszły stamtąd – przekonane czy nie – ale ze świadomością, że popchnęliśmy sprawy do przodu, że to spotkanie miało jakiś sens.

 

Reklama

Pewności nie mam, bo znacznej większości tych, którzy odważyli się zabrać głos w serii pytań, nie interesowała rozmowa o Jezusie. Interesował ich TVN, ojciec Rydzyk, in vitro i to czy na pewno jestem „katolickim“ dziennikarzem. 

Jezusofobia

 Nie ma się co rozwodzić nad wystąpieniem młodej pani, która zbluzgała mnie za to, że wstrętnie „rozwadniam chrześcijaństwo“ i robię z niego „amerykańską“ wydmuszkę, że (podobno) nienawidzę o. Rydzyka, że „jestem trochę za aborcją i trochę za in vitro“ (tu nie wytrzymałem i brutalnie wyjaśniłem, jak bardzo owa pani w swej chrześcijańskiej, acz ślepej, nienawiści do mnie błądzi), i że – uwaga – te wszystkie rzeczy, które robię w Afryce też świadczą przeciwko mnie, bo „pan głosi jakiegoś Boga, który jest samym miłosierdziem, a wiadomo że tak nie jest“. Znam ja też już dobrze jej starsze koleżanki, z których jedna podeszła do mnie i z siostrzanym uśmiechem, mocno trzymając mnie za ręce (by egzekucja była z ducha katolicka) wyjaśniała mi przez parę minut, że robię szatańską robotę, mieszając dobro ze złem i zatruwając młodym ludziom głowy (uparcie pytałem o jakiś przykład, ale pani odpowiadała tylko, że go nie ma, ale „mocno tak czuje”).

Reklama

 

Znacznie bardziej zafrapowały mnie trzy minirozmówki z  księżmi, którzy też odważyli się skorzystać z okazji, że byłem na miejscu i nie trzeba było złościć się na telewizor (było tam też sporo innych, fajnie się z nimi gadało off the record, ale „na antenie” pojawić się jednak nie chcieli). Jednego z nich przekonywałem, by mieć odwagę zuchwale, bez racjonalistycznych lęków wierzyć w Boże cuda. On mnie „odprzekonywał”, że „nie ma co czekać na jakieś wielkie cuda, bo cudem jest to, że żyjemy”. Znam tego księdza, fantastyczny człowiek. Ale to tak odpowiadali apostołowie tym, którzy przychodzili do nich z prośbą o modlitwę wstawienniczą? W Piśmie stoi jak wół, że gdy głosi się Słowo, ta nauka potwierdzana jest cudami i znakami, czy nie stoi? Jezus mówił, że wystarczyłoby, żebyśmy mieli wiarę wielkości ziarenka, by góry latały w tę i z powrotem, czy nie mówił? Zmyślał czy przesadzał? Ja, tępy świeczuch, mam przekonywać kapłana? Całe szczęście na finał osiągnęliśmy konsesus. Okazało się, że ksiądz z parafianami od kilku dni modlił się o deszcz, a podczas naszej rozmowy zaczęło lać jak z cebra. 

 Inny ksiądz zachęcał mnie do tego, żebym wreszcie był „katolicki”, żebym w końcu przestał „tak okrakiem”, żebym odważnie złożył świadectwo w mediach. Nie zauważył, że właśnie z powodu wierności temu, co mówi mój Kościół dwa razy straciłem ostatnio robotę (ale nie dorabiam sobie aureoli męczennika). Jego pierwszą troską było więc, czy mam legitymację. Drugą: dlaczego do TVN24 nie zaprasza się prawdziwych, kościelnych autorytetów od… teologii moralnej i prawa kanonicznego (chyba chodziło o sprawę ks. Lemańskiego)! Drogi Księże – mówię mu – zostawmy żesz wreszcie tę teologię moralną, przestańmy utwierdzać ludzi w przekonaniu, że chrześcijaństwo to „wolno – nie wolno”. Jakie są nasze duchowe początki? Co robili pierwsi chrześcijanie? Opowiadali o idei? O organizacji? Skąd, o Osobie, którą realnie spotkali! Na tyle skutecznie, prawdziwie i z taką pasją, że ludzie rzucali wszystko w co wrośli i mówili: ufamy Mu, też chcemy iść za Nim!

 

Świata nie zbawia idea, organizacja czy moralność. Świat zbawia Bóg Człowiek. Dlatego, sorry, ale mam w nosie, czy w TVN24 pojawi się ksiądz, który po raz 157. opowie mi o szalce Petriego, chciałbym tam WRESZCIE zobaczyć takiego, który powie tam o Jezusie coś takiego, że wszystkim koparki opadną i nawet wydawcy (którzy słyszeli już wszystko) się zasłuchają i nie zdążą go wyłączyć! Ksiądz mi na to, że jego zdaniem wielkie rzeczy dzieją się w cichości i nie chodzi o to, żeby kogoś zachwycać. Próbuję wyobrazić sobie apostołów, którzy wychodzą z podobnego założenia. Chrześcijaństwo kończy się w połowie drugiego wieku, czy w trzecim?  

Jezusofobia

 Z tym księdzem też jednak ostatecznie osiągnęliśmy konsesus (on się chyba przekonał, że ja wierzę, ja – że on inaczej widzi metody, ale cel mamy ten sam). Trzeci kapłan to był gwóźdź do trumny, w której spoczęło moje ewangelizacyjne pragnienie. Bierze mnie na stronę. „Przepraszam, bo mnie jedna rzecz poruszyła jak pan mówił”. Cały się cieszę! Alleluja! „No jak pan mógł odpowiadając tej dziewczynie tak niemiło powiedzieć o Radiu Maryja, przecież to takie piękne dzieło…”. Odpowiadam: Księże, błagam, ksiądz ma swój sąd w tej kwestii, ja mam swój. I ja, i ksiądz, i Radio – wszyscy się w Kościele mieścimy. Czemu nie chce ksiądz ze mną porozmawiać o tym, jak pokazać Pana światu? „No ja wiem, ja wiem, ale przecież biskupi o Radiu Maryja mówią, że jednak jest katolickie…”. Gdybym był niewierzący, to bym sobie strzelił w łeb. Z armaty.

 

Dość literatury przygodowej, czas na wnioski. Ogromnie się cieszę, że tam pojechałem. Dostałem ostro po głowie i dzięki temu ułożyło się w niej jasno, coś co dotąd telepało się po pustej czaszce. Najważniejszym kłopotem polskiego Kościoła AD 2013 nie jest wcale żadne laicyzujące się otoczenie. Jest nim „Jezusofobia“ wierzących. Lęk przed mówieniem o Panu, wielomóstwo o wszystkim innym.  

 Po pierwsze: utopienie Ewangelii w moralinie. Przypadłość i księży i świeckich, którzy powierzoną im Dobrą Nowinę przekazują dalej tak: jak będziesz grzeczny – dostaniesz lizaka, a jak nie – Bozia zbije ci duchową pupę. To nie sukces naszej ewangelizacji – to jej wielka klęska, że każdy w tym kraju jest w stanie powiedzieć coś o stosunku Kościoła in vitro, a zapytany o Jezusa zacznie dukać pięć zdań zapamiętanych z katechezy. Takie ustawianie optyki: chrześcijańskie życie to mecz o jak największą liczbę nie puszczonych goli, mecz w którym szatan jest napastnikiem, Maryja lekarzem ekipy, a Bóg sędzią, to prosta droga do spoganienia rzesz naszych katolików, którzy przekonani o tym, że muszą z tym wszystkim poradzić sobie sami, w porę nie przełączą się na Bożą moc i przegrają życie.

 

Nie wiem, jak może nas nie boleć to, że ludzie wciąż dyskutują dziś o słabościach człowieka, a nie o mocy Boga („który może uczynić nieskończenie więcej niż chcemy czy rozumiemy”). Nie wiem jak może nas nie trafiać szlag, gdy widzimy, że Bóg kojarzy się dziś światu nie z nadzieją i pokojem. Że kaznodzieje plotą o bogatym młodzieńcu wszystko, tylko nie to, co najważniejsze – że gdy on przychodzi, zdaje raport z moralnego życia i pyta co ma robić, Jezus mu odpowiada, że nie ma już nic robić. Ma rzucić się w przepaść, zakochać w Nim, być z Nim, bo dopiero tu zaczyna się chrześcijaństwo, bo to On jest źródłem moralności i gwarantem siły. 

Jezusofobia

 To nasz drugi, fundamentalny kłopot: nasze chrześcijaństwo nie jest już chrystocentryczne, ono zmienia się w publicystykę i coraz sprawniej sobie bez Chrystusa radzi. Zbierzmy z ostatnich kilku miesięcy medialne wypowiedzi znanych księży (ale i chrześcijańskich publicystów). Że to niereprezentatywna próba? Po pierwsze: rozmowy w studiach i na łamach są odbiciem naszych prywatnych rozmów, po drugie: skoro mówisz publicznie, to nawet gdy tematem rozmowy jest pogoda, postarasz się przecież przemycić to, czym żyjesz i oddychasz (jeśli rzeczywiście tym żyjesz). Przeczytajcie, odtwórzcie, sprawdźcie sami: ile miejsca zajęli w nich ks. Lemański, abp. Hoser, o. Mądel, o. Rydzyk, Hanna Gronkiewicz – Waltz, Polska Rada Chrześcijan i Żydów, a ile zajął Jezus?

 

Żeby nie poprzestać na jękołach, żeby popchnąć jakoś świat do przodu – proponuję konkretne ćwiczenie. Ładnych parę lat temu założyłem się z kolegą, że podczas najbliższej bytności w TVN24, niezależnie od tematu rozmowy, powiem na antenie właśnie słowo „Jezus”. Kolega przegrał butelkę dobrej whisky, bo powiedziałem nie raz, a pięć czy sześć razy. Nie powiem – nie było łatwo się przemóc. No bo: czy to czas i miejsce? Czy można ludzi indoktrynować? No bo przecież świeckie państwo, no bo przecież uznają za dewota. Dziś mam to serdecznie w nosie. Muzułmanin może co minutę powtarzać „inszallach“, polityk wymieniać swoich lewych czy prawych idoli, a ja nie mogę wymienić Imienia, dzięki któremu ten świat już zawsze będzie miał sens, w którym jest prawda, moc i piękno? 

Jezusofobia

 Załóż się dziś ze mną. Do końca dnia powiedz komuś coś o Jezusie Chrystusie. Odważysz się? A jeśli tak, to czy przyjmiesz kolejne wyzwanie? Przyjąłeś chrzest. Otrzymałeś bierzmowanie. To nie były administracyjne obrzędy, potwierdzające przynależność do klubu, tylko zupełnie realne wyposażenie Cię w moc samego Boga, który chce przez Ciebie leczyć chore, lepić rozbite, wydobywać ludzi z rozpaczy i nie potrzebuje ci dawać do tego kolejnych specjalnych delegacji. Ty to wszystko możesz zrobić, już, teraz, tutaj, dzisiaj – nie tylko ksiądz. Starczy Ci odwagi, by dziś położyć na kimś rękę i mu pobłogosławić, by się za niego pomodlić? By namaścić chorego olejkiem radości, nie tym sakramentalnym, ale zwykłym olejkiem, tak jak robili to przed wiekami nasi bracia w wierze, by dać ludziom namacalny znak swojej i Bożej miłości? Uwolnić się z duchowego „jajejctwa” („ja“, „ja“, ja“), przestać myśleć o sobie – swoich lękach, obawach, wizerunku, o tym czy jesteś za głupi, za słaby, czy godny i zacząć wreszcie myśleć o Bogu?

 

Jak będzie trzeba – mogę do śmierci jeździć po kraju i przekonywać księży i świeckich, że Pan Jezus jest ważniejszy od pana Hołowni i ojca Rydzyka, a moralność i eklezjologia to jeszcze nie całość teologii. Mogę debatować z moim kolegami księżmi, którzy będą mnie przekonywać, że „wiesz, to nie jest takie proste: państwo – Kościół, media, bioetyka”. Koledzy – wam już się wszystko pochrzaniło! To proste niczym mechanika cepa: jak ludzie zaczną od Boga, reszta sama się ułoży. Jak zaczną od tej reszty, ugrzęzną w publicystyce. To jest źródło mojej „Jezusologicznej” obsesji: najpewniejszą drogą, by ludzie zaczęli żyć przykazaniami jest doprowadzenie ich do punktu, w którym poznają i uwierzą Bogu, który im te przykazania dał.

 

 Mamy więc teraz w polskim Kościele do „załatwienia” dwie pilne rzeczy. Pierwsza to Jezus Chrystus. Druga: Ewangelia. Jest wystarczająco dużo ludzi, którzy nie słyszeli o Jezusie, byśmy nie musieli marnować sił i czasu na powtarzanie błędów emigracyjnego rządu Polski sprzed pół wieku: w odcięciu od rzeczywistości udowadniania sobie nawzajem, kto z nas jest fajniejszy. Nie czekaj, aż „Kościół” coś zrobi, bo zostałeś ochrzczony i to Ty jesteś „Kościół”. Masz wszystkie narzędzia.

 

Do roboty! 

 

 
 

 

Reklama

Dołącz do naszych darczyńców. Wesprzyj nas!

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę